Bieg 7 Dolin / Piotr Dymus
Bieganie

Blondynka pobiegła ultra…

…a Polak mądry po szkodzie.
Mój pierwszy poważny ultra to był Bieg Rzeźnika. Udało się przebiec 82 km w czasie 13:54. Bez kryzysów, w niezłej formie dzięki świetnej partnerce  (Nina!). Mówili, że tegoroczny trudniejszy, niż ten klasyczny, ale trudno mi się do niego odnieść, skoro tego „klasycznego” przebiegłam tylko na raty. Potem był Chudy Wawrzyniec: 84 kilometrów w błocie, ulewie i silnym wietrze, gdy osób zrezygnowało, a ja byłam zacięta i dobiegłam na metę, po pokonaniu dłuższego dystansu, w czasie 15:55.

„Bieg Rzeźnika jest towarzyskim rajdem miłośników biegania i Bieszczadów”

jak pisze organizator na swojej stronie. W tym roku 82 kilometry trzeba było pokonać w czasie 16 godzin. Żeby się zmieścić w limicie, trzeba było utrzymać średnie tempo 11:42. Mnie (i Ninie) udało się przybiec 2 godziny przed limitem, bo utrzymałyśmy średnie tempo 10:10.

„Ultramaraton Chudy Wawrzyniec ma charakter indywidualnego, liniowego (po wyznaczonej trasie) biegu górskiego (trasa wymagająca technicznie)”

– to fragment regulaminu. Dłuższy dystans, 84 kilometry trzeba pokonać w czasie 16 godzin, czyli utrzymać średnie tempo 11:25. Mnie się udało przybiec 5 minut przed czasem, czyli średnie tempo 11:22.

Bieg 7 Dolin, na dystansie 100 km jest rozgrywany w randze Mistrzostw Polski w Biegach Górskich. Limit czasu to 17 godzin, co oznacza, że aby się zmieścić się w limicie, należy utrzymać średnie tempo 10:25.

Tia… Mistrzostwa Polski kontra Rajd Towarzyski. Już sama nazwa powinna dać mi do myślenia. Dlaczego nie przyjrzałam się limitom zapisując się na Bieg 7 Dolin? Myślałam, że jak dwa razy przebiegłam 80, to spokojnie zrobię kolejne 20? Że, jak udało się zająć 10 pozycję wśród kobiecych par w Towarzyskim Rajdzie Miłośników Gór, to Mistrzostwa Polski w Biegach Górskich też są w moim zasięgu?

Teoretycznie miałam szansę. Skoro Rzeźnika przebiegłam ze średnim tempem 10:10, była jakaś tam szansa, że pociągnę kolejne 20 km.  Może ciut wolniej, ale szansa była.  Pewnie gdybym się przyjrzała limitom, sprawdziłabym również limity na poszczególnych punktach. I tu być może trzeźwiej spojrzałabym na swoje możliwości. W Rzeźniku, aby zmieścić się na pierwszym punkcie, wystarczy tempo 12:11. W Chudym jest tylko jeden punkt kontrolny – w miejscu, gdzie decydujemy o długości dystansu – i jeśli utrzymamy tempo 11:25, pozwolą nam biec 80 km.

W Biegu 7 Dolin, aby zdążyć na czas w Rytrze, trzeba biec w tempie co najmniej 9:10, a moje średnie tempo do tego miejsca wyniosło zaledwie 9:20. Czy miałam szansę? Myślę, że tak, odliczając liczne zdjęcia po drodze, zachwyty nad wschodem słońca, przydługą wizytę w toalecie w schronisku. Mogłam też żwawiej biec, podbiegać pod łagodne wzniesienia. Mogłam się po prostu sprężyć i skupić na biegu i Rytro nie byłoby smutną porażką. Oczywiście nie wiadomo, co byłoby dalej. Być może upał dałby mi się we znaki, nogi odmówiły posłuszeństwa, głowa nadal bujała w obłokach. Ale otrzymane czerwonej kartki, po 36 km, gdy nogi jeszcze świeże, a serce rwie się do biegania, boli okrutnie.

Bo przecież wystartowałam w dobrej formie, o lekkich nogach i wyjątkowo, jak na taką porę, wyspana. Zasnęłam jak kamień o 21:00 i spałam do 01:25. Obudziłam się przed budzikiem. Komu udało się przespać tyle godzin przed startem nad ranem?

Biegło mi się lekko, „nóżka podawała”. Mogłam biec łagodnymi podejściami. Ale nie biegłam. Bo po co? O 6:13 minęłam znak 80 km. Wiem, bo zrobiłam zdjęcie (sic!). Coś tam sobie w głowie kalkulowałam, że mam kupę czasu. A tu akurat wschód słońca, trzeba pokontemplować, zrobić zdjęcia i może jeszcze wrzucić na fejsa.  Gdybym przeanalizowała trasę i limity, prawdopodobnie, właśnie tu zapaliłaby się czerwona lampka: „Lalu! Ciśniesz do przodu, bo będzie obciach”. A ja potruchtałam do schroniska, pokręciłam się po punkcie, zasiedziałam w toalecie – bo trzeba posta wrzucić, korzystając z wygodnej pozycji na tronie. Przegryzłam kilka pomarańczy przy stole, bo nie chciałam śmiecić skórkami na szklaku, wypiłam na miejscu izo, bo nie chciałam targać pustego kubeczka, obrałam banana, bo nie chciałam porzucać skórki na szlaku… I jak to teraz piszę myślę, że spokojnie uzbierało się tam dobre 10 minut.

Gdy na oko wydawało mi się, że powinnam się zbliżać do Rytra, dogoniłam dwóch biegaczy.

–  Ile już mamy kilometrów? (Biegam bez GPS-a, bo zegarek mój nie jest ultra)

– 32, czyli 4 km do punktu. Teraz tylko z góry, a w Rytrze już tylko asfalt, więc masz szansę.

Spojrzałam na zegarek. Tak mam, pomyślałam. Ale to „z góry” było kamieniste i błotne. A gdy zbiegłam do Rytra, wydawało mi się, że już prawie jestem. Biegłam uliczkami przez jakieś osiedle. Potem zobaczyłam most, który wyglądał niezwykle malowniczo na tle gór i mgły. Oczywiście, że zrobiłam zdjęcie. Bo myślałam, że już blisko, że za chwilę będzie punkt.

Gdy usłyszałam od policjanta, że mam 2 kilometry do punktu, myślałam, że może źle oszacował odległość.  Bo czas na zegarku wskazywał, że nie mam już szans. Ale biegłam, wyprzedzając maszerujących, zrezygnowanych biegaczy,  wierząc, że policjant nie zna się na odległościach. Po jakimś kilometrze, drugi policjant powiedział, że tylko jeden kilometr.

– Pan chyba żartuje!? – wrzasnęłam przerażona.

Oj, jak chciałam, żeby żartował. Biegłam rozpaczliwie, zbierając gratulacje od tubylców, wyprzedając kolejnych, wędrujących biegaczy, ale wiedziałam, że to na nic.

Wbiegając na matę pomiarową, widziałam czas 5:36. 6 minut po limicie. I zobaczyłam wąsatego, surowego pana, który pokazał mi czerwoną kartę i zażądał zwrotu numerka. Odplątywałam czipa, a pot i łzy kapały mi na buty. To ten moment, to samo uczucie, kiedy mamy stłuczkę, bo zrobiliśmy coś głupiego i nierozsądnego, a mamy świadomość, że można było tego uniknąć. Ktoś chciał mi pomóc z tym czipem, ale ja byłam w pełni sił. Schylenie się do buta nie sprawiało mi żadnego problemu, bo nogi jeszcze nie zużyte, dlatego tym bardziej bolało oddawanie.

A autobusie łzy ciągle kapały. Łzy wściekłości na siebie. Dużo mniej bolałoby zejście w Piwnicznej, a jeszcze mniej w Wierchomli. Wiedziałabym przynajmniej, na co mnie stać, czy już jestem gotowa na taki dystans czy nie. 36 km to tylko długie wybieganie, raptem 9 km więcej niż Reżniczek.

Ból, wiadomo czego, nie ustępował do końca dnia. Widok finiszerów spacerujących z medalami potęgował złość i rozpacz. A już widok wbiegających na metę sprawiał, że chciałam zapaść się pod ziemię. Czytam potem smutne posty tych zdjętych na 66 czy 77 km. Pewnie to bardziej boli, ale wolałabym być na ich miejscu. Było mi po prostu głupio. Tak głupio zawaliłam ten bieg, ledwo go liznęłam. Miało być 100 km, a jest tyko 36, bo się zwyczajnie zagapiłam. Nie było walki z upałem, zmęczeniem, kryzysem. Zrobiłam długie wybieganie w bardzo przyjemnych warunkach, zanim jeszcze słońce zdążyło być na tyle wysoko, żeby uprzykrzyć bieg.

Czegoś się, mam nadzieję, nauczyłam. Chcę biegać ultra, muszę traktować te biegi z należną im uwagą i szacunkiem. Muszę odrabiać zadanie domowe, analizować to, co mnie czeka, szacować z głową swoje możliwości, a nie skupiać się na dylematach w stylu: spodenki czy spódniczka. Co nie dobiegam, to dowyglądam raczej tutaj nie działa.


Zdjęcie tytułowe: Piotr Dymus

Biegaczka, maratonka, ultramaratonka oraz instruktor slow joggingu. Z wykształcenia nauczyciel wuefu, ale zawodowo zajmuję się marketingiem, a w wolnym czasie prowadzę zajęcia slow joggingu, biegam i od czasu do czasu startuję w biegach górskich.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *